Salvador nie chciał czułości. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w tej sytuacji czułość trąciłaby fałszem, ociekała nim. Bo Cecilia nigdy nie poważyłaby się na czułość wobec niego – a już Prudence prawdopodobnie tak. I to go złościło nawet jeszcze bardziej. Naparł na jej wargi mocniej, jakby chciał ją zjeść, jakby chciał jej tym samym pozbawić tego wyrachowanego spokoju, którym się otoczyła jak kokonem i którego nie potrafił zburzyć.
A tymczasem tylko burzył resztki własnego spokoju.
Wcale nie chciał jej całować. Nie teraz, nie tak. Nie, kiedy odgrywała kogoś, kim wcale nie była. Już niechby nawet była Cecilią z Old Dreams – w niej wyczuwał choćby część tej prawdziwej Cece, nawet jeśli niedużą. Ale teraz? To było jak całowanie kogoś zupełnie obcego na oczach swojej eks tylko po to, by w niej wzbudzić zazdrość. Kiedy w końcu oderwał się od Prudence, nawet na nią nie spojrzał, po prostu odwrócił się w stronę zamku. Czuł się przegrany.
– Chodźmy, Conventus nie będzie czekał – rzucił jeszcze obojętnie.